niedziela, 27 lipca 2014

Ameryka. Rozdział II.

Tutaj mogliście przeczytać pierwszy "rozdział" części literackiej mojej pracy magisterskiej - pamiętnika z podróży po zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. (przy okazji zachęcam do zerknięcia tam ponownie, bo zamieściłam kilka nowych zdjęć). Dzisiaj przedstawiam wam część drugą - filmiki najlepiej oglądać, ustawiając rozdzielczość 720 HD w prawym dolnym rogu, po kliknięciu na ikonę filmu.




„Szukałem Ameryki gwiezdnej, kraju jałowej, absolutnej wolności freeways, nigdy zaś społeczności i kultury - Ameryki pustynnej prędkości, moteli i minerałowych powierzchni.”

Po wielogodzinnej podróży mogłam w końcu rozprostować nogi. Po otwarciu drzwi samochodu - strzał upału. Stanęłam ścierpniętymi nogami na żwirowym poboczu. Przede mną napis - całkiem spory, rdzewiejący szyld za zamkniętą bramą: AMBOY SCHOOL



- Niesamowite - pomyślałam i poczułam przypływ adrenaliny towarzyszącej zwykle przeświadczeniu, że znów jestem w tym dziwnym miejscu - sytuacji, na granicy realności, w klimacie podrzędnego thrillera z wczesnych lat 70-tych.
- Gdzie ja jestem? - wyjęłam z auta statyw i kamerę. Właściwie wiedziałam gdzie jestem. Amboy, miasteczko w samym sercu pustyni Mojave, było z każdej strony otoczone skalistymi górami zamykającymi zarazem połacie żwirowej pustyni. Miejsce tak dziwne i pozbawione życia, jakby go nie było. Elementy tego krajobrazu jawiły mi się jako wieczne i ulotne zarazem, minimalne, ale niezniszczalne. Widziałam je wcześniej, jako mały punkt na mapie. Pustynia, i dwa małe miasteczka. Nic wokół i nic pomiędzy. W oddali tory kolejowe, a po nich sunące nienaturalnie długie pociągi... Nie ma nic. Tylko my, prędkość i pustynia - „naturalne przedłużenie wewnętrznej ciszy ciała”. Rzeczywiście panuje tu cisza - kolejne kilometry trasy, cały czas poza zasięgiem sieci radiowych i telefonicznych. Mamy do dyspozycji resztki ciastek z nadzieniem jagodowym i rozgrzaną upałem wodę - na szczęście pod dostatkiem. Poza tym nie chce się jeść w taki upał.





I w końcu jesteśmy tutaj - w Amboy - żadnych ludzi, banków, uliczek, samochodów... Jedynym żywotnym elementem jest narodowa flaga na budynku poczty. Powiewa, smagana delikatnymi porywami pustynnego wiatru, który co jakiś czas zakłóca jakby zastygłe w bezruchu powietrze




Dominującym punktem tego martwego centrum jest jednak z całą pewnością olbrzymi szyld ROY’S MOTEL & CAFE. Góruje nad przeszklonym budynkiem recepcji motelu o asymetrycznym, skośnym dachu w stylu googie.

- Gdzie ja jestem?




Tuż obok budynku stoi skromny szereg białych, parterowych domków. Na ociosanym, pamiątkowym kamieniu data: 1917. W oknach parterowych domków powybijane szyby i otwarte okna. Wchodzę do środka, a tam - niewiele: w łazience pozostała umywalka i pożółkła, zgniła zasłona prysznicowa. Poza tym - czysto, żadnego graffitti, śmieci, butelek. Ostatecznie - kto miałby ochotę mieszkać w samym środku pustyni, albo przejeżdżać tyle kilometrów na popijawę w pustym domku motelowym. 




Powiewająca flaga na poczcie sugerująca, że miasto nie umarło może zmylić przejeżdżających. W rzeczywistości jest równie martwa, jak cała reszta miasta. Ghost Town. Po horyzoncie w adekwatnym tempie przesuwa się pociąg. W rozedrganym gorącem powietrzu słychać dźwięk lokomotywy odbijający się od otaczających gór. Podchodzę bliżej pochylonej wieży kościoła. Tuż obok znajduje się malutki budynek. W środku oczywiście pusto - za wyjątkiem stojącego samotnie przy ścianie pianina. 
page22image16720









W drugim pokoju zbutwiałe deski i jasnożółty, skajowy fotel z wyprutym wnętrzem. Nie potrafię stąd odejść, nie mogę się oderwać od tej surrealnej hiperrzeczywistości




„(...) nostalgia - łagodne zanurzanie się i wynurzanie autostrad, muzyka na cały regulator (...), fala gorąca - punktowa fotografia tu już nie wystarcza - z tej podróży trzeba by nakręcić totalny film drogi w rzeczywistym czasie jej trwania, z nieznośnym upałem i muzyką włącznie, i odtworzyć go potem u siebie, w zaciemnionym pokoju, od początku do końca bez przerwy - by odnaleźć magię autostrad i odległości, raz jeszcze przeżyć to w rzeczywistym czasie - nie tylko dla samej rozkoszy wspominania, lecz dla fascynacji szaleńczym powtórzeniem, które zawarte jest w abstrakcyjności samej podróży.”




Cały dzień jazdy - z Santa Monica do Williams. Krajobrazy - od szorstkiej, dusznej pustyni, po orzeźwiający, górski klimat, porośnięty bujnym lasem - zmieniają się płynnie i stosunkowo szybko. Wraz z drogą przebytą w asyście ciągnących się kilometrami pociągów, martwa ziemia zaczyna porastać roślinnością. Nie jestem już na pustyni kamieni i żwiru, ale na wietrznym, zielonym pustkowiu pokrytym wysokimi trawami, gdzie na szerokim horyzoncie ogromne, skaliste góry pokrywają się lasami. Wciążna tej samej drodze - oficjalnie nieistniejącej Route 66.




Po kilku godzinach wyłania się logo stacji 76. Tu się zatrzymamy. Stacja musiała być opuszczona od bardzo wielu lat. Druciane ogrodzenie zdawało się być przytłoczone roślinnością, pochłaniającą zresztą cały budynek - łącznie z tablicą „Eagle Reality”.

Po drugiej stronie ulicy, u zbocza tych wysuszonych gór, wyrastały parterowe domki, jakby z tektury. Nie było ich wiele, może kilkanaście. Jedynym elementem wyrastającym ponad nie był przerdzewiały na wylot szyld motelu. W centrum tej niewielkiej osady, najbliżej drogi, znajdował się drewniany, czerwony barak. Country Dancing. Bert’s Country Dancing. Get your kicks on Route. 




Tuż obok wejścia rozkładane, plastikowe krzesło. Z bliska widać było zaklejone taśmą okno. CLOSED/CERRADO. W powietrzu wyczuwalny niepokój. M. zaczął się niecierpliwić, zrezygnowałam więc zaprzestałam dalszej eksploracji terenu. Na odchodne zrobiłam jeszcze zdjęcie porzuconej książce telefonicznej w zaawansowanym rozkładzie.




Może kilometr drogi dalej podobna osada, równie samotna co poprzednia. Mam z tego miejsca tylko jedno, nieostre zdjęcie. Dziś oglądam je i z perspektywy czasu żałuję, że nie zatrzymałam się ponownie, ten kilometr dalej. Na zdjęciu - na pierwszym planie, tuż przy drodze widoczne jest prowizoryczne stoisko, złożone z kilku stolików. Powiększam do granic wytrzymałości i dostrzegam przeróżne przedmioty - kobaltowy wazonik, wiklinowe koszyki, błękitną maskotkę - królika, samochodzik zabawkę, malowane talerze, parę starych butów, porcelanowego aniołka, czarną lodówkę pozbawioną drzwi i lustro odbijające błękit nieba nad nami. Za tym stoiskiem - starszy człowiek w czapce i za dużych okularach. On się uśmiecha - widzę rozmyty uśmiech. Dostrzegam to dopiero teraz. Pewnie mogliśmy się zatrzymać, zobaczyć z bliska a może kupić kobaltowy wazonik, albo różowy samochodzik




***


„Jadę przez scenerię przypominającą stare filmy drogi. Przede mną i za mną: smuga spękanego asfaltu po horyzont. Jedynym urozmaiceniem pejzażu są góry majaczące na horyzoncie i znikające w perspektywie słupy telegraficzne. Poza tym, jak okiem sięgnąć, ani żywej duszy, ani samochodu. (...) Tutaj naturalną formą egzystencji wydają mi się tylko mijane od czasu do czasu wyludnione miejscowości, w których wciąż jeszcze tlą się oznaki życia w rozsypujących się szopach. Wolę trzymać się od nich z daleka, bo kultura masowa - od Psychozy przez Teksańską masakrę piłą mechaniczną po Autostopowicza, nakazuje mi się strzec tych miejc. (...) czuję się nieswojo.” 




Jak przetrwać weekend w Kalifornii? W miarę tanio, oczywiście. W weekendy ceny w tych okolicach rosły co najmniej dwukrotnie, a w sąsiedztwie Yosemite trzeba było rezerwować noclegi z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Trafiliśmy do niewielkiej miejscowości Lee Vining, kilkadziesiąt kilometrów dalej, za to niezwykle malowniczo położonej wśród gór, nad ogromnym jeziorem Mono Lake. Tradycyjnie - kilka moteli, bar, kawiarnia, minimarket i stacja benzynowa - i to wszystko przy jednej ulicy.
Po kilku nieudanych próbach znalezienia odpowiedniego lokum trafiliśmy w odpowiednie miejsce. Najtańszy bodaj pokój w mieście - niecałe 60$ - na weekend!! Tuż przy drodze, ściany niczym tektura. Wewnątrz - telewizor, oraz kwieciste king’s bed, grzejnik, bez klimatyzacji - jedynie przytwierdzony do sufitu wiatrak, campingowa łazienka - jak z przyczepy.



Standardowa porcja żywieniowa, a po niej - rozpoznanie okolicy. Ta górska mieścinka była jedną z zimniejszych punktów naszej podróży - wieczorem temperatura nie przekraczała 15 stopni. Czuło się październik. Zaczęliśmy studiować menu wywieszone przed jedynym w okolicy barem. Obok nas - mężczyzna, około 65-70, sportowa sylwetka i ubranie, obowiązkowo czapka z daszkiem. Nagle M., niespodziewanie (to zupełnie nie było w jego stylu) zapytał go o wymieniony w karcie rodzaj piwa. Mężczyzna odpowiedział. Był jednak wyraźnie zainteresowany obcym akcentem. Zapytał, skąd jesteśmy.


- Z Polski - odpowiedzieliśmy, nie mając wielkiej nadziei, że będzie wiedział what is Poland.
- Naprawdę? Z jakiego miasta?
- Z Krakowa
Poważnie? Nieprawdopodobne! Byłem tam tydzień temu. Z żoną, na tygodniowej wycieczce w Europie - Czechy, Austria, Polska. I w Polsce przystanek był właśnie w Krakowie. Pozwólcie, że zaproszę was na to piwo. Musimy uczcić to wyjątkowe spotkanie! Jestem Perry.

Perry reprezentował typowo amerykański sposób bycia, jednak w pewnych kwestiach wyłamywał się tej konwencji. Przyjechał tu sam, żeby pochodzić po górachi, jak się okazało, mieszka w tym samym motelu. Perry w młodości sporo się wspinał. Widać było z resztą, że nadal udaje mu się utrzymać świetną formę. Jako dziecko, wyprowadził się z rodzicami do Meksyku - wspominał początki życia w nowym środowisku. Kiedy pojawił się po raz pierwszy w meksykańskiej klasie - nie znał hiszpańskiego. Miejscowe dzieci, starając się przyspieszyć przełamanie bariery językowej mówiły do niego coraz głośniej, w nadziei, że może to okaże się dobrą metodą. I jak się okazało - to wywarło dość mocny wpływ na jego późniejsze życie. Siedząc bowiem w barze z Perrym - nie miałam pojęcia, że siedzę z profesorem hiszpańskiego, dziekanem Uniwersytetu w Iowa. Dowiedziałam się o tym dopiero parę dni później, kiedy zostaliśmy znajomymi na facebooku




Wstaliśmy o 6 rano. Śniadania nie było w cenie. Pod motelową wiatą zjedliśmy więc to, co nam pozostało. Na pocieszenie - miałam eliksir na czarną godzinę, jedyny towar luksusowy zamknięty w małym, zgrabnym flakoniku - Latte Macchiato rodem ze Starbucks’a. Na drogę. W motelu Lee Vining pozostawiliśmy gorzko-słodki ser oraz karteczkę z wypisanym czarnym długopisem hasłem dostępu do sieci wi-fi: „STAY HAPPY”. 




And so we did



„pokój marzeń. Kwadratowy. O białych ścianach. Na podłodze leżał zielony dywan z jakiegoś guzkowatego, syntetycznego materiału grubości ćwierci cala. (...) W pokoju były dwa podwójne łóżka przykryte jasnozłotą pościelą. Poduszki owinięto kołdrami tak, że przypominały zwłoki noworodków. (...) Za drugim łóżkiem znajdowały się drzwi do łazienki. Gdy włączało się tam światło, automa- tycznie uruchamiał się wentylator. Jeśli ktoś chciał światła, miał też wentylator. Inna możliwość nie istniała.”




Dobrze znałam ten pokój. Pokój samobójców. Zawsze ten sam schemat. Niezależnie od tego czy jestem w motelu z licencją jakiejś sieci - czy w takim zupełnie anonimowym, najczęściej prowadzonym przez Hindusów. Ilekroć wchodziłam do kolejnego motelowego pokoju - otwierały się przede mną drzwi do Krainy Czarów. „Nikt z nas tam nie był, ale wszyscy wiemy jak powinien wyglądać Biały Królik.” powiedział Lars von Trier, nucąc kilka wersów z Route 66. W łazience oślepi mnie żółto - zielone, migoczące nerwowo światło jarzeniówki. W środku zastanę kilka martwych much na podłodze, jedna może jeszcze będzie dogorywała, wydając z siebie ostatnie, denerwujące pobzykiwanie. Zapach silnych środków odkażających będzie unosił się w powietrzu, mieszając z wonią pleśni, której ślady dostrzegę na prysznicowej zasłonce. Na blacie obok umywalki będzie stał elektryczny czajnik, a obok małe paczuszki kawy rozpuszczalnej i tekturowe kubki. Skąd to wiem? Może przeczytałam w którymś z opowiadań Stephena Kinga? Może zobaczyłam w filmie Wima Wendersa? Wszystko się zgadza, różnią się tylko nic nieznaczące szczegóły. Ktoś palił w pokoju dla niepalących, ja z kolei w pokoju dla palących - nie palę. Innego nie było. A przynajmniej nie takiego z kuponu promocyjnego. Ale nic to, po godzinie się przyzwyczajam. Bo jestem w San Francisco. W pokoju z widokiem na tylną uliczkę, do którego wchodzi się ciemnym, betonowym korytarzem. Wyglądam z niego wprost do mieszkania na przeciwko i mogę oglądać z jego lokatorami telewizję.






San Francisco mogłoby być wyjątkowo urzekające. Mogłoby być pozornym rajem na Ziemi. Ale to kolejny hologram, taki sam jak ten, że Ameryka jest Disneylandem, podczas gdy ona jest przecież Pustynią. San Francisco bywa urzekające, w równym w stopniu co męczące. Zastanawiam się czy spotkałam tam kogoś otyłego i nie przypominam sobie takiej sytuacji. Trzeba się nieźle napocić, będąc jego mieszkańcem. Domy są piękne, wybrzeże jest piękne, parki są piękne, ulice są piękne. Właściwie wszystko jest piękne i malownicze, łącznie z tymi porażającymi kątami nachylenia ulic i chodników, tylko coś tu, do cholery, nie pasuje. Oprócz tego, że trzymam się ścian, idąc ulicą, bo mam wrażenie, że prowadzi ona niemal pionowo w dół i oprócz tego, że wszystkie auta stoją zaparkowane ze skręconymi, tylnymi kołami, coś jeszcze tu nie gra




To jest miasto żywych trupów. Idę ulicą i średnio co pięć minut mija mnie bezdomny. Prawdziwy król lumpów - idealnie szablonowy, jak wszystko z resztą. Żywcem wyjęte z amerykańskiego filmu. Takich bezdomnych spotkasz tylko w legendarnych, amerykańskich miastach. Widziałeś ich już nie raz - znasz ich przecież z filmów. Ale tu masz okazję poczuć ich zapach. Czujesz go jeszcze długo po spotkaniu. Wzrok mają bezbarwny, utkwiony gdzieś daleko w horyzont. Tęczówki jakby zupełnie pozbawione pigmentu. Jak gdyby heroina wyżarła ich doszczętnie, nie oszczędzając nawet koloru oczu. Przechodzą krokiem ospałym, koślawym, ale płynnym. W żadnym innym mieście nie spotkałam tylu bezdomnych i narkomanów, co w San Francisco. W parku było ich najwięcej. Mieli swoje koczowiska przy krzakach i drzewach. Palili ogniska i crack. Postapokaliptyczny świat po jednej stronie krzaka, a po drugiej soczysta zieleń idealnie skoszonej i zroszonej trawy, korty tenisowe, pieski na smy- czach i dzieci w wózeczkach. Taka miejska koegzystencja, która najwyraźniej nikogo tam już nie dziwi.



Obok parku był McDonald zupelnie opanowany przez narkomanów. Kiedy M. stał w kolejce, podeszła do niego młoda dziewczyna. Brudna, z tłustymi, niemytymi od miesięcy włosami i długimi, zniszczonymi paznokciami. Bezzębna, o wzroku topielca, upiornie nieobecnym. Poprosiła o pieniądze. M. powiedział, że może kupić jej jedzenie. Wpatrywała się w niego przez chwilę tymi niewidzącymi oczami i nie znajdując odpowiedzi odeszła bez słowa chwiejnym krokiem nasuwającym na myśl jedynie zombie. Może odechciało jej się jeść? Bo mnie - owszem.


„Kiedy się obudziłem, słońce było już purpurowe; przeżyłem wówczas coś przedziwnego, jedyną tego rodzaju chwilę w swoim życiu, w której nie wiedzia- łem kim jestem - byłem z dala od domu, w nieznanym mi pokoju taniego hote- liku, przemęczony i znużony podróżą, (...) patrzyłem na popękany sufit i przez blisko piętnaście sekund nie miałem pojęcia, kim jestem.”

Najgorsze uczucie dotyka mnie wtedy, gdy budzę się i nie wiem gdzie jestem. Nie poznaję ścian, mebli, drzwi, okien, ani zapachu pościeli. Jest ciemno. Potrzeba chwili by zorientować się w nowej sytuacji. Kiedy otwierasz oczy oczekujesz, że znajdziesz się w swoim łóżku, a tymczasem codziennie jesteś w innym. Pewnego poranka bu-dzę się w potwornym bólem głowy. Mam kaca, a przecież poprzedniego dnia wypiłam tylko pół (!) plastikowego kubka wina. Albo wino było zbyt tanie, albo ja byłam zbyt zmęczona, żeby te pół kubka przeszło w moim organizmie bez echa.
Mam za to szczęście w kwestii śniadania. Do dyspozycji gości jest gofrownica w pakiecie z niespodzianką - Starszą Meksykanką od Gofrownicy. Starsza Meksykanka od Gofrownicy to postać o której trzeba wspomnieć choć raz. Ucieleśnienie latynoskiej pewności siebie. To ona tu rządzi. Jest panią tych gofrów, a my jesteśmy w Monterey, dawnej stolicy Alta California, która przeszło sto lat była pod panowaniem Hiszpanii i Meksyku. A więc wiadomo już czyj to teren. Podstawa Starszej Meksykanki od Gofrownicy mówi jasno - to nie żadna California, tylko Las Californias. „Albo gadamy po hiszpańsku, albo nie gadamy wcale” zdaje się nam przekazywać całym swoim jestestwem. Trochę przeraża nieustępliwością i zerową tolerancją dla prób podjęcia rozmowy po angielsku, ale po chwili niepewność mija.

- Uno, dos? - pyta, posiłkując się językiem migowym w przypadku bardziej opornych osobników.

- Grande o pequeña? - nie daje za wygraną

Jeśli odpowiesz po hiszpańsku możesz liczyć na pochwałę i bezzębny uśmiech.

- Amigo! Tu español es muy bueno - a to oznacza, że zdałeś egzamin. Dostaniesz dobrze wysmażonego gofra i możesz liczyć na dokładkę. Napiwki sypią się obficie. - Gracias amigos! Buen dia! - żegna nas Starsza Meksykanka od Gofrownicy.


„Ameryka nie jest snem, ani rzeczywistością, lecz hiperrzeczywistością. Hiperrzeczywistością zaś dlatego, że powstała jako od początku urzeczywistniona utopia. Wszystko tu jest rzeczywiste, ale jednocześnie nie daje pewności, że to nie sen. Nie jest wykluczone, że prawdziwe oblicze Ameryki może objawić się jedynie Europejczykowi, ponieważ tylko on odnajduje tu doskonałe simulacrum immanencji i materialnej transkrypcji wszystkich wartości.”


Keep Santa Cruz Weird. Nieformalny slogan miasta. Nawet samo słowo weird jest wieloznaczne - dziwaczny, niesamowity, tajemniczy. A więc nie utrzymuj miasta w czystości, tylko utrzymuj miasto w dziwności. Uważam, że mieszkańcy Santa Cruz wywiązują się z tego zadania w stu procentach. Gdybym miała je opisać jednym obrazem, to byłaby to bez wątpienia „Tajemnica i melancholia ulicy” Georgio di Chirico. Wszystko tutaj jest dziwne, począwszy na ponad stuletnich, potężnych willi, przypominających Nawiedzone Domy, a skończywszy na drewnianym molo z początków dwudziestego wieku. Nad tym wszystkim, bardziej niż gdziekolwiek indziej unosi się duch XVIII-wiecznej Hiszpanii. Na plaży odpływ pozostawił po sobie mokry piasek i spore ilości cuchnących wodorostów. W rozległych bajorkach kąpią się stada mew. Samotna matka z dzieckiem przechadza się nieopodal pozostawionej w bezruchu koparki. 




Pod nieczynną budką ratowników chronią się przed słońcem bezdomni. Rozpoznaję ich już z daleka po szczególnym zapachu, który roztaczają wokół siebie, a który skutecznie zniechęca mnie do szukania ocienionego azylu w ich towarzystwie. Przy wyjściu z plaży, tuż przy wodotryskach, schowana z murkiem pani w popłochu zmienia majtki, widząc, że się zbliżam. Miała pecha, przecież poza mną nikogo tu nie ma. Czuję się dziwnie. Jestem w samym środku lunaparku wybudowanego na drewnianym molo przy plaży. Wszystko wokół jest nowe, szyldy reklamowe, barierki, nawet rozstawione przy stolikach barowych parasole. Karuzele, rollercoastery i tunele strachów przyciągają kolorowymi napisami. Jakby pozostawione same sobie chwilę temu. Na chwilę. Tylko dlaczego to wszystko jest pozamykane? W kasach pozasuwane żaluzje. Budki z hot-dogami i popcornem zamknięte na cztery spusty. Kolejka krzesełkowa górująca nad lunaparkiem stoi w miejscu. Jedyna osoba, która zajmuje w niej siedzenie ma nienaturalnie grube łydki i jest plastikowa .Wiatr delikatnie porusza cieńkimi łańcuchami, do których przyczepione są karuzelowe krzesełka. Jest tu czysto, schludnie i tak bardzo pusto, że mam wrażenie, że w całym, kilkudziesięciotysięcznym mieście nie ma żywego ducha. Nigdzie się nie spieszę. Siadam na ławce, wystawiam twarz do słońca, zamykam oczy, zasypiam





„Otwarte na oścież drzwi pustych domów chwiały się i trzaskały, targane wiatrem. (...) Zaledwie mieszkańcy odjechali, zaraz pierwszego wieczora, wróciły z łowów koty i zasiadły miaucząc na gankach domów. A gdy nikt z nich nie wychodził, wślizgnęły się przez otwarte drzwi i nie przestając miauczeć przebiegły puste izby. Potem wróciły na pola i odtąd były to już dzikie koty, polujące na krety i myszy polne w nocy, a w dzień wysypiające się w rowach.”




To jest ten moment kiedy czas zatrzymuje się w miejscu, a życie jest kadrem z filmu. Stoję nieruchomo, podczas gdy gorący wiatr pustyni delikatnie rozwiewa mi włosy. Ziemia pod moimi stopami jest sucha i spękana, trawa zupełnie odbarwiona, pokryta grubym pyłem. Stoję tyłem do Drogi 66, przodem do bezkresnego nieba i horyzontu, po którym wolno przesuwają się wagony - nieodłączny element krajobrazu. Wszystko wokół jest martwe. Po drugiej stronie jezdni - szereg chylących się ku upadkowi ruder - niegdyś warsztat, sklep, stacja benzynowa. Na jednym z budynków dostrzegam ledwie widoczny zarys liter - Ludlow Cafe. Nawet drzewa uschły doszczętnie. Przede mną wyrasta z ziemi najprawdziwszy Dom Strachów. Widziałam taki kiedyś. W Disneylandzie. Prawie identyczny. Czy to oznacza, że Ameryka faktycznie jest Disneylandem, czy to Disneyland jest Ameryką? Spod progu wystrzeliły w górę chwasty. Zasuszone, łyse kikuty drzew niemal zespoliły się ze ścianami domu. Jak gdyby wraz z odejściem ludzi - całej okolicznej przyrodzie również odechciało się żyć. Wewnątrz nie ma już nawet schodów - nie sposób dostać się na piętro. Pośrodku, ze spróchniałej belki zwisa sznur. Boję się myśleć do czego mógł służyć - na wszelki wypadek nie podchodzę zbyt blisko. Oprócz sterty desek i śmieci, dostrzegam górę starego wózka, lodówkę i piecyk kuchenny. Serce tłucze mi się w piersi. Jest południe.



„W południe palące słońce rzuciło na podłogę snop oślepiających promieni. Zdziczałe koty skradały się po nocach z pól, nie miauczały już jednak na progu. Przemykały jak cień obłoku sunący po tarczy księżyca, by w pustych izbach polować na myszy.”





W tekście wykorzystałam cytaty z książek: J. Baudrillarda "Ameryka", J. Kerouacka "W drodze", W. Orlińskiego "Ameryka nie istnieje", J. Steinbecka "Grona Gniewu", S. Kinga "Wszystko jest względne".


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz